Pragnę tylko podkreślić, że to opowiadanie nie ma nic wspólnego z prezentowanym od jakiegoś czasu cyklem Zapiski Arwen. Powstało niezależnie, kiedy do głowy mi jeszcze nawet nie przyszło, że w przyszłości będę prezentować ten cykl. Raczej inne opowieści snuły mi się. Chwilowo nie ujrzały jednak światła dziennego, co wcale nie oznacza, że jeszcze kiedyś się nie napiszą.
A oto już opowieść!!!!!
********************
Zamyślona Arwen podeszła do wykuszu okna. Uchyliła nieznacznie jedno ze skrzydeł. Do środka wpadło rześkie powietrze rozsłonecznionego, jednak zimnego jeszcze poranka. Odgarnąwszy niecierpliwie ciemne długie włosy do tyłu, usiadła na poduchach wyściełających głęboką wnękę. Wpół oparta o misternie rzeźbioną ramę, wpatrzyła się w odległe górskie szczyty, potem jej spojrzenie pobiegło ku dziedzińcowi, ku stojącemu tam rozkwitłemu Białemu Drzewu z rodu pięknej Nimloth, obsypanemu bujnym kwieciem, w pełni swej krasy. Cudownie się rozrosło za panowania Aragorna, pomyślała z rozrzewnieniem zabarwionym smutkiem.
Był wspaniałym królem, na miarę Dawnych Dni, ale też i troskliwym ojcem, a także niezastąpionym mężem i kochankiem. Och, i to jakże czułym – cień uśmiechu przemknął przez jej usta.
Od momentu ich pierwszej rozmowy na temat jego odejścia, uświadamiała to sobie w każdej chwili, w całej pełni i ostrości.
Nie, wcale nie była wtedy wyniosła, nic jej nie pomogła przysłowiowa duma i spokój elfów. Błagała go na klęczkach, by jeszcze z nią został. Że nie zdążyła się nasycić jego miłością i wspólnym życiem.
W myślach przeżywała powtórnie ich pierwszą, acz nie ostatnią, rozmowę o rozstaniu.
- Arwen, Gwiazdo moja, światło moich oczu, wiesz przecież, że muszę odejść. Czuję, że to najwłaściwszy moment. Byłaś osnową i wątkiem mego całego życia, wszystko, do czego dążyłem i co osiągnąłem, tobie zawdzięczam i twemu uczuciu. Dobrze wiesz, że nie byłoby króla Elessara Telcontara i nie byłoby Królestwa Gondoru w dzisiejszej postaci, gdyby nie ty i twoja cicha, niezachwiana wiara we mnie, która była mi opoką w każdym momencie. Nasza miłość się nie skończy i nawet kiedy nas już nie będzie, przetrwa...
Pamiętała też swoją rozpacz i beznadziejne próby zatrzymania go.
- Zostań jeszcze choć przez pewien czas. Nie porzucaj mnie, zupełnie nie jestem gotowa na to rozstanie, a i nasz syn może poczekać na objęcie tronu. Jest przecież jeszcze taki młody. Estelu, co się ze mną stanie. Bez ciebie czeka mnie tylko mrok i rozpacz...
Nie, nie wstydzi się tego. Gdyby tylko dano jej taki wybór, zatrzymałaby go przy sobie jeszcze na bardzo długo. Za krótko było tego życia u boku Aragorna. Ten wybór jednak nie był jej dany.
W końcu zrozumiała, że nie może obciążać chwil ich rozstania swoją rozpaczą, że nie powinna decyzji o jego odejściu czynić jeszcze trudniejszą. Musiała sobie przypomnieć, że dawniej też bywała dzielna i to przez długie lata.
Jednak to prawda, nie zdołała się nim nacieszyć i ich wspólnym życiem. Nie przewidziała zresztą wcześniej, że przeżywane wspólnie lata mogą płynąć aż tak szybko.
Oczywiście nie zdołała go przekonać i zatrzymać.
Zawsze taki był. Jeśli już coś postanowił i miał przekonanie o słuszności tego, to mimo wszelkich przeciwności, nie odstępował od spełnienia zamierzeń. I czynił to, co właśnie uczynić należało. To za to go tak szanowała... i kochała ponad wszystko, przyznała po chwili przed samą sobą. Inni zresztą też.
Nizała w myślach drogocenne paciorki wspomnień:
Pierwsze spotkanie w Lorien na złocistym wzgórzu Cerin Amroth, kiedy to poddali się wzajemnemu zauroczeniu i obiecali sobie resztę życia spędzić wspólnie.
Potem jego rzadkie powroty do doliny Rivendell i jej krótkie chwile radości, i jakże długie okresy oczekiwania i niepewności. Tylko ona wie, co wtedy przeżywała, jego nigdy nie obciążała swoją samotnością i dręczącymi ją obawami. Jakże wtedy zazdrościła „swej poprzedniczce” Lúthien, że żyła w innej erze, że mogła nie tylko pobiec na ratunek swemu ukochanemu, mogła też razem z nim wędrować i walczyć, że nie musiała siedzieć na wpół uwięziona w enklawie elfów, bo to już nie był ich świat, tylko świat ludzi. A ona pokochała jednego z nich, ale nie mogła mu towarzyszyć. Choć tego pragnęła najbardziej. I ojciec, i Aragorn nie potrafili może, a na pewno nie chcieli tego zrozumieć. A przecież właśnie oni powinni wiedzieć, o ileż gorsze jest bierne czekanie, bycie pozbawionym możliwości działania.
Później przerażająca Wojna o pierścień i trwoga, mimo głębokiej nigdy niezachwianej wiary w niego, czy wszystko zakończy się pomyślnie.
I wreszcie radosny dzień ślubu w Minas Tirith, Białym Mieście – będący uwieńczeniem ich uczuć. Miłość nareszcie mogła się spełnić.
Jeszcze później narodziny pierworodnego syna, Eldariona. Radość macierzyństwa, szczęście jej i Aragorna. Pojawiły się też na świecie kolejno dwie córki. Byli tacy dumni z ich mądrości i urody. Starsza stała się natychmiast ulubienicą ojca, oczywiście z powodu podobieństwa do matki. Jednak nigdy nie dał im tego odczuć.
Wśród wspomnień nie brakowało też ostrych raniących okruchów. Do takich należało rozstanie z ukochanym ojcem i braćmi. Przecież miała ich już nigdy nie zobaczyć. Ani teraz, ani później. Na żadnym ze światów. Matki także, choć tę straciła już dużo wcześniej.
A jednak tak naprawdę nie wierzyła, żeby miało tak być, żeby Ilúvatar miał aż tak źle to urządzić. Nawet Valarowie nie o wszystkich sprawach wiedzieli i nie znali wszelkich zamysłów Eru. I nawet wyroki Mandosa nie były ostatecznością, poza tym dotyczyły tylko Ardy obecnej. Zresztą to właśnie jego Druga Przepowiednia utwierdziła ją w przekonaniu o ponownym połączeniu ludzi i elfów. Przecież dlatego ich przedstawiciele mieli wspólnie stoczyć ostatni bój z odwiecznym złem i je pokonać. Wiedziała… była tego pewna, że kiedyś gdzieś się spotkają. Wszyscy, razem... Gdy świat Ardy się odmieni i znowu stanie się młody i zielony.
Nie mogłaby dalej żyć bez tej pewności. Nie na darmo w jej żyłach płynęła krew Lúthien. Podzielała też jej niezachwianą wiarę, nadzieję i… miłość. Była przekonana (choć nie wolna od chwil zwątpień), że nie po to los ją złączył z Aragornem, a ona wyrzekła się nieśmiertelności elfów i wybrała ludzką drogę życia, aby mieli się rozstać, gdy on odejdzie...
Śmiertelność. Bycie przechodniem li tylko… Krótkie życie na Ardzie. Nigdy wcześniej właściwie nie rozumiała tego właśnie daru Ilúvatara. Będąc elfem, patrzyła z ogromnego dystansu na niezbyt długie ludzkie życie. Dopiero śmierć Aragorna... – nie, nie śmierć – poprawiła się w myślach - ...jego odejście spowodowało, że inaczej spojrzała na jakże odmienny los człowieka.
W pierwszej chwili, pogrążona w głębokiej rozpaczy, sądziła że taki dar to przekleństwo. Ale po upływie pewnego czasu dotarło do niej, że to raczej skażenie Ardy w minionych erach przez Morgotha wypaczyło dogłębnie właściwe pojmowanie tego daru.
Tak więc teraz uważała inaczej. Skłonna była nawet przyznać, że w wielu momentach to raczej elfowie mogą go ludziom pozazdrościć. Ona właśnie im zazdrościła. Jednak to świeżo pozyskane zrozumienie początkowo w niewielkim stopniu umniejszało głęboki żal, choć wyzwoliło ją z okowów najgłębszej rozpaczy.
Zamyślona, jeszcze raz spojrzała na dziedziniec, na sztandar powiewający na wzniosłej wieży Ectheliona (ten sam, który haftowała dla Aragorna w czasach Ciemnych Dni), wzięła do ręki stojący na komódce obok dzwonek i potrząsnęła nim.
Nim przebrzmiał srebrzysty dźwięk, w drzwiach pojawiła się smukła postać dowódcy jej straży przybocznej.
- Proszę, znieś te rzeczy na dół. Czy koń mój już osiodłany? Niedługo będę gotowa do odjazdu.
- Tak, pani. Wszystko przygotowane. Młody król i księżniczki czekają w sali paradnej. Zaś na dziedzińcu zewnętrznym zebrali się wszyscy, którzy chcieliby swą królową ujrzeć po raz ostatni i z wielkim żalem pożegnać.
- Powiedz więc, że za chwilę zejdę. Podziękuj wszystkim za przybycie. I – dodała, spojrzawszy na jego zasmucone oblicze – sam też się nie zmartwiaj, jeszcze się nie rozstajemy. Daleka droga przed nami, odprowadzacie mnie przecież do samych granic lasów.
Arwen, w pełni już zdecydowana i spokojna, po raz ostatni zerknęła przez okno na Białe Drzewo, z gałęziami łagodnie poruszanymi tchnieniem jesiennego wiatru. W końcu więc – po wszystkich smutnych pożegnaniach – wyrusza z Białego Miasta, tak ukochanego przez jej małżonka, do złocistosrebrzystego Lorien. Tam, gdzie wszystko się zaczęło i gdzie będzie miało swój kres.
Wiedziała, że tylko w tym właśnie miejscu może znaleźć ukojenie, spokój i bratnie dusze. Była też pewna, że gdy los jej się dopełni, u kresu swych dni właśnie tam przekroczy próg i uchyli drzwi, za którymi będzie na nią czekał Aragorn. Już prawie go widziała i słyszała, jak cicho mówi: Ai mettassë, Arwen! Mára omntië, melda! Malant i marië!*
Twarz Arwen Gwiazdy Wieczornej pod kapturem znoszonego płaszcza podróżnego (jego płaszcza, tego od Galadriel) rozświetlił uśmiech szczęścia, czoło zaś jakby rozbłysło światłem.
- Już idę, Estelu... – szepnęła, zamykając drzwi komnaty.
* Witaj w końcu Arwen! Dobrze, że się spotykamy, ukochana! Sprawiało ból czekanie! - (tłum. z quenyi).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz